Myślałem, że potrafię podejść do premiery filmowego Hobbita na zimno, jednak nadzieje prysły gdy tylko usiadłem w fotelu kinowym. Dzięki uprzejmości polskiego dystrybutora Hobbita – Niezwykłej podróży już tydzień temu miałem okazję obejrzeć film w wersji HFR 3D 48 klatek. Oto moje wrażenia po projekcji. Uwaga poniższy tekst zawiera wiele SPOILERÓW.
Przede wszystkim filmowy Hobbit jest dokładnie tym, czego mogliśmy się spodziewać po
przejęciu przez Petera Jacksona reżyserii i nadzoru nad projektem. Nie jest
więc to jakieś szczególnie oryginalne, autorskie rozwinięcie powieści Tolkiena,
ale kontynuacja dzieła filmowego rozpoczętego blisko 15 lat temu. Od
początku widać, że film ma być postrzegany również jako prequel i uzupełnienie
filmowego Władcy Pierścieni – sceny
ze starym Bilbem i Frodem, tuż przed przyjęciem urodzinowym z Drużyny
Pierścienia, nie
pozostawiają wątpliwości co do tego zamierzenia. Nie oznacza to jednak, że Hobbit
– Niezwykła podróż (niestety, polski tytuł ma mało sensu) jest filmem
wtórnym czy złym, przeciwnie – to kawał znakomitego kina, które zaskakuje
pozytywnie już od pierwszego ujęcia. Gdy tylko na ekranie pojawia się Bilbo i
słuchamy jego pogaduszki z Gandalfem, to czujemy, że będzie dobrze. I przez
większość filmu jest faktycznie świetnie. Duża w tym zasługa Martina Freemana,
genialnie obsadzonego w roli Bilba. To aktor, który urodził się do tej roli. On
po prostu jest Bilbem. Peter Jackson przyznaje, że Freeman od początku pasował
idealnie do jego wizji tej postaci, ale wybór napotkał na trudności związane z
udziałem aktora w drugim sezonie Sherlocka.
Jednak Jackson nie zrezygnował, lecz zadzwonił do agenta Martina Freemana z
pytaniem, czy ten zgodzi się na występ jeśli produkcja Hobbita zostanie opóźniona o trzy miesiące. Z pewnością Peter Jackson
nie żałuje tej decyzji, bo było warto. W tym kontekście nie sposób nie
wspomnieć również Iana McKellena, który po latach powraca do roli Gandalfa. Nie
do wiary, ale w Hobbicie wydaje się jeszcze
lepszy niż we Władcy Pierścieni, a wraz Martinem Freemanem tworzy
aktorski duet, który świadczy o jakości tego filmu. Świetne są również krasnoludy.
Każdy członek Kompanii Thorina wygląda inaczej, ma zarysowany indywidualnie charakter,
zawód i bez problemu można rozpoznać każdego z nich. Richard Armitage to
idealny Thorin, godna przeciwwaga dla duetu Bilbo-Gandalf, królewsko dostojny,
szaleńczo odważny, prawdziwy w każdym calu Król spod Góry, Dwalin to prawdziwy
wojownik, Balin dyplomata, Kili i Fili młodzi i zwariowani etc. Każdy z
członków Kompanii to indywidualność, którą mamy szansę poznać i polubić.
Znakomity jest też Gollum, wyraźnie odmłodzony, ale w pełni formy. Oczywiście
wygląda tu jeszcze naturalniej niż we Władcy
Pierścieni.
Co w Hobbicie
może podobać się szczególnie? Znakomity jest prolog filmu, ukazujący Erebor w
czasie największej świetności. Scena upadku Królestwa pod Samotną Górą to
prawdziwy majstersztyk wizualny, bo w żadnym ujęciu nie widzimy Smauga
dokładnie i w całości, a efekt mimo to budzi podziw. Ciekawa jest też scena, w
której widzimy młodego Thorina i Thranduila. Obydwaj tylko spoglądają na
siebie, a my już dokładnie wiemy dlaczego krasnolud darzy elfy taką niechęcią.
Znakomicie wypadają także sceny w norce Bilba Bagginsa, trudno nie pomyśleć, że
oto po raz pierwszy można zobaczyć prawdziwy Bag End i jego świetność w pełnym
wymiarze (takich scen niestety zabrakło we Władcy Pierścieni). Później mamy dynamiczny ciąg
przygód. Scena z trollami jest dobra, lecz jej potencjał nie został
wykorzystany do końca. Porównanie wypada zdecydowanie na korzyść książki, gdzie
było zabawniej (gadająca sakiewka jednego z trolli), a przy tym sensowniej.
Znakomite jest za to wspomnienie Thorina z Morii, choć szkoda że Azog nie ginie
tam, jak to ma miejsce w prawdziwym uniwersum Tolkiena. Jedyna poważna wpadka
to filmowy Radagast. Raczej nigdy nie zostanę fanem tej postaci i nie zrozumiem
dlaczego Peter Jackson zrobił z czarodzieja nieszkodliwego wariata. Sceny z
udziałem tej postaci należą do najsłabszych w filmie i nieco odstają od
przyjętej konwencji. Na szczęście zaraz potem Kompania przybywa do Rivendell,
gdzie wszystko jest na swoim miejscu i spotykamy starych znajomych z Władcy
Pierścieni – Galadrielę, Elronda i
Sarumana. Dość niesamowicie wypada tu Saruman, na którego trudno patrzeć
jako postać pozytywną. Po Christopherze Lee widać też najbardziej upływ czasu
jaki minął od poprzednich filmów. Dalej mamy efektowne przygody Kompanii w
Górach Mglistych. Król Goblinów nie przekonał mnie do końca, jest zbyt
groteskowy. Podobnie jak Azog wypada też dość sztucznie. Jestem za to wielbicielem
filmowych Zagadek w ciemnościach. Niesamowita gra Freemana i Serkisa,
świetny montaż i dynamika. Obaj zasługują tutaj na wyróżnienie. Zaraz potem
mamy za to scenę najbardziej poruszającą, w której Bilbo oszczędza życie
Golluma. To kino w najlepszym wydaniu i popis gry aktorskiej. Na koniec warto
wspomnieć widowiskową scenę z orłami. Końcówka to zdecydowanie najlepsza część
filmu i wielka szalona pogoń. Nic dziwnego, że gdy wreszcie akcja wyhamowuje,
tuż przed wielkim okiem Smauga, myślimy już tylko o kolejnym filmie za rok.
Technologia znów poszła naprzód. W Hobbicie
widać jak na dłoni nie tylko kolejny postęp efektów od czasu Władcy
Pierścieni, ale i większy budżet. Można odnieść wrażenie, że tym razem
twórcy filmu byli zdeterminowani, by konsekwentnie zrealizować koncepcję
plastyczną Alana Lee i Johna Howe’a. Śródziemie w Hobbicie wydaje się
ciekawsze, pełniejsze detali (w tym języków Śródziemia) i bardziej naturalne
niż wcześniej. Jak wiele wymagało to pracy i jak niezwykły był plan filmowy, można
przekonać się oglądając program stacji Channel 4 po londyńskiej premierze Hobbita – Niezwykłej podróży. To co
widzimy na ekranie szczególnie docenimy oglądając wersję 48 klatek nakręconą za
pomocą rewolucyjnych kamer Red Epic. Wszystko jest bardzo wyraźne, widać niemal
każdy detal, a obraz w tej wersji oferuje 3D w najlepszym możliwym wydaniu
(dużo lepszym niż w Imax, który zdecydowanie odradzam). Niestety, ta
technologia ma również wyraźny mankament, tzw. efekt teatralny, sprawiający, że
obraz może wydawać się sztuczny. Odczuwalne jest to szczególnie na początku
filmu, później przyzwyczajamy się do takiego obrazu i odbiór jest lepszy.
Generalnie technologia ta sprawdza się świetnie przy ujęciach dynamicznych, w
pomieszczeniach i ciemniejszych lokalizacjach. Najgorzej jest przy bardzo jasno
oświetlonych i dynamicznych planach. Mimo tych niedostatków HFR to najbardziej
naturalne 3D ze wszystkich dostępnych.
Miło, że do Śródziemia powrócił także Howard
Shore. Gdy słuchałem ścieżki dźwiękowej przed filmem, to wydawała mi się mocno
wtórna i niczym mnie nie zachwyciła. Film mocno zweryfikował ten osąd i teraz
nie mogę go sobie nawet wyobrazić z inną muzyką. Shore gra na akordach Władcy
Pierścieni, w momentach gdy akcja Hobbita w jakiś sposób nawiązuje
do tamtego filmu, w innych przypadkach tego wrażenia już nie ma. Znakomicie
wypadły śpiewy krasnoludów. Tłuczmy szklanki, spodki, miski są tak
jak trzeba bardzo wesołe, by za chwilę wpaść w zupełnie inny ton przy Ponad
gór omglony szczyt. Linia melodyczna tej ostatniej piosenki świetnie wpada
w ucho i tworzy charakterystyczny motyw, który przewija się przez cały film. Po
napisach końcowych słychać jeszcze opartą na niej piosenkę Neila Finna Song of the Lonely Mountain.
Zaskoczeniem może być sam ton filmu, znacznie
poważniejszy niż ten, jakiego można oczekiwać. Nie jest to bajka, ale rasowy
film przygodowy. Albo inaczej, w Hobbicie bajki jest tyle, ile to
konieczne, ale jest to o wiele poważniejsze ujęcie niż w książkowym oryginale.
Film zbliża się tutaj do Władcy Pierścieni bliżej niż można było
przypuszczać, a jednocześnie wyczuwalna jest jest odrębność tej opowieści. Jest
wiele humoru, ale zdarzają się też całkiem brutalne sceny. To mimo
wszystko fantasy dla dorosłych i młodzieży, a nie dla siedmiolatków (taką
kategorię wiekową rekomenduje polski dystrybutor). Decyzja o dubbingu filmu
(przy wybranych kopiach) wydaje się zatem nie do końca trafiona. Polska wersja
filmu jest przygotowana starannie, w liście dialogowej brak większych kiksów.
Zagadką pozostaje dubbing, gdzie dojdą kwestie związane z doborem głosów czy
wymową nazw i imion.
Pierwsza część filmowej trylogii Hobbita nie tylko nie zawodzi oczekiwań,
ale spełnia je z nawiązką. Mamy tutaj odpowiednie wprowadzenie, obywające się bez
nadmiernych skrótów, a akcja nabiera tempa stopniowo, by pod koniec pędzić
niczym lecący Smaug. Co więcej, po niemal trzech godzinach projekcji,
najchętniej obejrzeliśmy ciąg dalszy. To bardzo wiele i mam nadzieję, że
kolejny film nie zawiedzie tych nadziei. Cieszmy się niezwykłą i niespodziewaną
przygodą Bilba Bagginsa na wielkim ekranie.
Tom Goold, Elendilion.pl
http://www.elendilion.pl/2012/12/24/hobbit-ktorego-poznacie-widzielimy-polsk-wersje-hfr-3d/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz